Cały czas lecę na deficycie. Czerpię
dobre rzeczy skąd się da, sama w sobie mam też całkiem sporo
zasobów. Poza tym uważam, że mam szczęście do ludzi. Mimo
wszystko doświadczam wiele życzliwości. Deficyt to jednak ogromna
otchłań. Myślę, że nie wychodzę nawet na zero.
Dziś okulista. Jedna beczy, że nie da
sobie zakroplić oczu. Druga beczy, że ma skierowanie na badanie
krwi. Może też się pobeczę?
Wracamy. Pada. Idzie jesień, mówiłam
od miesiąca. Czytam Terzaniego, trochę mi lepiej. Wiatr latem
potłukł mi świeczniki, zapalam świeczkę w filiżane po babci.
Klejona, już się z niej nie da pić. Starszej trzeba wymienić
szkła. Kolejny koszt. Myślę o wszystkich tych rzeczach, które
czekają nas w najbliższych tygodniach i miesiącach i czuję jak na
mój nastrój kładzie się wielki jesienny cień. Pytam Młodą czy
zrobiła lekcje z matmy. Mówi, że tak. Nauczona doświadczeniem,
sprawdzam. Lekcje zrobione na patencie czyli odpowiedzi zaznaczone
jak toto lotek czyli na chybił trafił. Boże użycz mi pogody
ducha. I myślę: co mam zrobić? Dzieci w kosmos nie wyślę (mimo
szczerych chęci), do studiów im jeszcze daleko, Młoda nie
wyzdrowieje z cukrzycy i podniebienie samo jej się nie zasklepi. Nie
pojawi się żaden książe z Skądkolwiek. Moje życie się nie
zmieni.
I pojawiła mi się wówczas myśl, dla
mnie odkrywcza, że skoro nie mogę zmienić mojej sytuacji życiowej,
to chociaż zmienię myślenie.
Tylko jeszcze nie wiem jak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz