piątek, 27 maja 2016

Samotny Rodzic. To ja

"Potrzebuje pani zmiennika, kogoś, kto powie: odpocznij, połóż się, wyśpij. A kiedy będziesz gotowa, to ty mnie zmienisz".
Trudne słowa, które konfrontują mnie z ciężarem, który noszę. Za każdym razem kiedy mówię sobie po staremu : "nie jest źle, dasz radę", Ona mówi: "od wielu lat dźwiga pani ogromne ciężary". Nie cierpię kiedy mi o tym przypomina.
Moje samotne rodzicielstwo to nie tylko obciążenie logistyką związaną z PRZYWIEŹ - WYNIEŚ - POZAMIATAJ. Logistycznie jestem na prawdę dobra. Łączę pracę zawodową i prowadzenie domu z ogarnianiem wizyt u logopedy, psychologa, chirurga, okulisty, diabetologa i od czasu do czasu jeszcze jakiegoś innego. Swego czasu nawet miałam czas na randki;)
Moje samotne rodzicielstwo to pomieszczanie w sobie tego wszystkiego, co dzieje się w naszym rodzinnym życiu i niemożność dzielenia tego z kimś obok. Choć mam rodzinę, przyjaciółkę i wielu dobrych ludzi wokół, w swoim rodzicielstwie jestem samotna.

Cukrzyca, niech to szlag!

Dziewczynki dorastały, starsza dobiegała do 13tki, młodsza szykowała się do imprezy z okazji 9 urodzin. Były coraz bardziej samodzielne i to cieszyło i je i mnie. Myślałam sobie: życie będzie coraz prostsze. Już rzadziej zawoziłam je do dziadków, kiedy musiałam jechać do pracy. To odwożenie, przywożenie, logistyka i organizacja rodzinnego życia, kiedy jest się samemu, wymaga sporo kombinacji i wysiłku.
Zrobiłam Młodej podstawowe badania. Miała suchą skórę (myślałam, że to alergia), schudła (myślałam: szczupła po ojcu) i ...siusiała w nocy do łóżka (myślałam: sytuacja rodzinna, emocje, relacja z ojcem...).
Pani lekarz rodzinny przestraszyła się wynikami, bo poziom cukru we krwi kilkakrotnie przekraczał normę. Widziałam jej panikę. Dowiedziałam się, że moje dziecko ma cukrzycę. Potem obserwowałam jak lekarka dzwoni do kolegi i radzi się, co ma zrobić. Zaczynałam płakać. Jestem zmęczona, jestem tak cholernie zmęczona...Nim dowiedziałam się, że musimy natychmiast jechać do szpitala, lekarka zleciła zbadanie poziomu cukru we krwi. Dziś to wiem, wtedy nie wiedziałam. Nakłuwali jej palec a ona krzyczała, wierzgała nogami. Dzieci w takich chwilach potrafią mieć niesamowitą siłę. To nakłuwanie było bez sensu, mieli przeterminowane paski do glukometru:/
W tym wszystkim nie zajęłam się dobrze starszą córką. Wsiadły do samochodu a ja zadzwoniłam do przyjaciółki. Słyszały jak płaczę i klnę. Tak jak lekarka nie zajęła się mną, niczego mi nie wyjaśniając i nie dając minimum poczucia bezpieczeństwa, tak ja nie potrafiłam zająć się nimi. Spokojnie powiedzieć im, co się dzieje. Ale właściwie ja też nie wiedziałam co się dzieje. Szybko wrzuciłam do torby najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałyśmy do szpitala.
Oglądałam rysunki cukrzycowych dzieci, czytałam o wymiennikach węglowodanowych...miałam poczucie, że nic nie rozumiem, że nigdy nie zrozumiem, że to w ogóle niemożliwe, że to nas nie dotyczy. Profesjonalnie to się nazywa faza szoku. Dość nieprzyjemny stan...
Często płakałam. I to było dobre w tym sensie, że było adekwatne. Do ciężkiego plecaka związanego z samotnym wychowywaniem dwójki dzieci, w tym jednym z bardzo poważną wadą, wymagająca ciągłych rehabilitacji, kontroli, operacji, dochodziła nam jeszcze cukrzyca. To nie jest ok, myślałam, to na prawdę nie jest w porządku.
Na oddziale spędziłyśmy dziesięć dni w kiepskich socjalnie warunkach. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że doświadczałam i byłam świadkiem doświadczania przez innych rodziców frustracji podstawowych potrzeb. O tym napiszę kiedy indziej, to temat zasługujący na oddzielny tekst.
Kiedy po dziesięciu dniach żegnałam się z inną mamą, z którą było mi dane dzielić ten dziwny czas w naszym życiu, miałam poczucie, że żegnam się z kimś bardzo bliskim. Powiedziałam "wiesz, czuję się jakbyśmy razem poleciały w kosmos i teraz wracały", w pewnym sensie tak było. Stałyśmy się matkami małych diabetyków, nauczyłyśmy się obliczać ile jest cukru w danym produkcie i robić zastrzyki naszym dzieciom. Tak, to był kosmos.
W tym miesiącu minął rok od kiedy Młoda jest chora. Po wyjściu ze szpitala spędziłyśmy razem dwa miesiące. Razem tzn że nie pracowałam. Okazało się, że na chore dziecko przysługuje 60 dni zwolnienia. Oczywiście nie płatne 100%, ale to nie było tak ważne. Miałam poczucie, że w końcu mogę być mamą, tak jak nie czułam, że mogę od lat. Chodziłyśmy na spacery, jeździłyśmy na rowerze. Starszą na luzie zawoziłam i odbierałam ze szkoły. Miałam siły, chęci i czas. Zakupów nie robiłam w biegu, zdyszana, zmęczona i wściekła. Ponieważ miałam czas, na przykład rozmawiałam z ludźmi stojąc w kolejce do kasy w markecie. Jakie to było przyjemne! To był chyba najfajniejszy czas jaki razem spędziłyśmy. I ja, ktoś kogo najbliżsi często nazywali pracoholikiem, nie chciałam wracać do pracy!

Droga

Szliśmy w stronę skrzyżowania. Widziałam jak dziecko biegło ku skrzyżowaniu ulic. Wiedziałam, że zaraz zmieni się światło i ruszą samochody. Z obojętnością pomyślałam, że to już duże dziecko i wie, że należy zatrzymać się na przejściu. Równocześnie wiedziałam, że się nie zatrzyma. Było mi to obojętne. Zobaczyłam jak wbiega na środek skrzyżowania, przebiega pod ciężarówką, potyka się i przewraca. Samochody stały, podbiegli ludzie. Wiedziałam, ze wypada mi się nim zająć, że to mój obowiązek. Wzięłam je na ręce, zaczęłam przytulać, głaskać, uspokajać. Im dłużej to trwało, tym więcej było we mnie ciepła, czułości aż poczułam bliskość, troskę o nie, miłość do niego. Przytulanie przestało być przymusem. Wtedy dziecko podniosło głowę i spojrzało na mnie. Zobaczyłam, że to dziewczynka.

To fragment snu, obrazującego fragment procesu zachodzącego we mnie. Droga do odzyskania wewnętrznego, opiekuńczego obiektu, do stania się, mam nadzieję, wystarczająco dobrą matką, droga do odzyskania kontaktu z własną kobiecością, cielesnością, duchowością i seksualnością.