Dziewczynki dorastały, starsza dobiegała do 13tki, młodsza szykowała
się do imprezy z okazji 9 urodzin. Były coraz bardziej samodzielne i to
cieszyło i je i mnie. Myślałam sobie: życie będzie coraz prostsze. Już
rzadziej zawoziłam je do dziadków, kiedy musiałam jechać do pracy. To
odwożenie, przywożenie, logistyka i organizacja rodzinnego życia, kiedy
jest się samemu, wymaga sporo kombinacji i wysiłku.
Zrobiłam Młodej
podstawowe badania. Miała suchą skórę (myślałam, że to alergia), schudła
(myślałam: szczupła po ojcu) i ...siusiała w nocy do łóżka (myślałam:
sytuacja rodzinna, emocje, relacja z ojcem...).
Pani lekarz
rodzinny przestraszyła się wynikami, bo poziom cukru we krwi
kilkakrotnie przekraczał normę. Widziałam jej panikę. Dowiedziałam się,
że moje dziecko ma cukrzycę. Potem obserwowałam jak lekarka dzwoni do
kolegi i radzi się, co ma zrobić. Zaczynałam płakać. Jestem zmęczona,
jestem tak cholernie zmęczona...Nim dowiedziałam się, że musimy
natychmiast jechać do szpitala, lekarka zleciła zbadanie poziomu cukru
we krwi. Dziś to wiem, wtedy nie wiedziałam. Nakłuwali jej palec a ona
krzyczała, wierzgała nogami. Dzieci w takich chwilach potrafią mieć
niesamowitą siłę. To nakłuwanie było bez sensu, mieli przeterminowane
paski do glukometru:/
W tym wszystkim nie zajęłam się dobrze
starszą córką. Wsiadły do samochodu a ja zadzwoniłam do przyjaciółki.
Słyszały jak płaczę i klnę. Tak jak lekarka nie zajęła się mną, niczego
mi nie wyjaśniając i nie dając minimum poczucia bezpieczeństwa, tak ja
nie potrafiłam zająć się nimi. Spokojnie powiedzieć im, co się dzieje.
Ale właściwie ja też nie wiedziałam co się dzieje. Szybko wrzuciłam do
torby najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałyśmy do szpitala.
Oglądałam rysunki cukrzycowych dzieci, czytałam o wymiennikach
węglowodanowych...miałam poczucie, że nic nie rozumiem, że nigdy nie
zrozumiem, że to w ogóle niemożliwe, że to nas nie dotyczy.
Profesjonalnie to się nazywa faza szoku. Dość nieprzyjemny stan...
Często płakałam. I to było dobre w tym sensie, że było adekwatne. Do
ciężkiego plecaka związanego z samotnym wychowywaniem dwójki dzieci, w
tym jednym z bardzo poważną wadą, wymagająca ciągłych rehabilitacji,
kontroli, operacji, dochodziła nam jeszcze cukrzyca. To nie jest ok,
myślałam, to na prawdę nie jest w porządku.
Na oddziale
spędziłyśmy dziesięć dni w kiepskich socjalnie warunkach. Mogę z czystym
sumieniem powiedzieć, że doświadczałam i byłam świadkiem doświadczania
przez innych rodziców frustracji podstawowych potrzeb. O tym napiszę
kiedy indziej, to temat zasługujący na oddzielny tekst.
Kiedy po
dziesięciu dniach żegnałam się z inną mamą, z którą było mi dane dzielić
ten dziwny czas w naszym życiu, miałam poczucie, że żegnam się z kimś
bardzo bliskim. Powiedziałam "wiesz, czuję się jakbyśmy razem poleciały w
kosmos i teraz wracały", w pewnym sensie tak było. Stałyśmy się matkami
małych diabetyków, nauczyłyśmy się obliczać ile jest cukru w danym
produkcie i robić zastrzyki naszym dzieciom. Tak, to był kosmos.
W
tym miesiącu minął rok od kiedy Młoda jest chora. Po wyjściu ze
szpitala spędziłyśmy razem dwa miesiące. Razem tzn że nie pracowałam.
Okazało się, że na chore dziecko przysługuje 60 dni zwolnienia.
Oczywiście nie płatne 100%, ale to nie było tak ważne. Miałam poczucie,
że w końcu mogę być mamą, tak jak nie czułam, że mogę od lat.
Chodziłyśmy na spacery, jeździłyśmy na rowerze. Starszą na luzie
zawoziłam i odbierałam ze szkoły. Miałam siły, chęci i czas. Zakupów nie
robiłam w biegu, zdyszana, zmęczona i wściekła. Ponieważ miałam czas,
na przykład rozmawiałam z ludźmi stojąc w kolejce do kasy w markecie.
Jakie to było przyjemne! To był chyba najfajniejszy czas jaki razem
spędziłyśmy. I ja, ktoś kogo najbliżsi często nazywali pracoholikiem,
nie chciałam wracać do pracy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz