Czytam
i lubię sporo stron na fb związanych z kobietami, pisanych przez
kobiety i dla kobiet. Czuję się jednak wypełniona po brzegi
słowami. Już nie mogę czytać.
Ale
nie o tym miał być ten post. Zresztą, zawsze kiedy zaczynam pisać,
nie wiem jak to się skończy.
Chociaż
miałam taki pomysł, by napisać jak sobie bardzo nie radzę ze
stratami. Jak się regresuję do małej dziewczynki z ogromnym
deficytem opieki. Jak się staję autoagresywna i pracuję tyle by w
końcu mój organizm się wściekł i powiedział: STOP. Dopiero
kiedy on odmawia mi posłuszeństwa, zatrzymuję się. Już nie mam
wyjścia. Kiedyś to był standard. Kiedy były problemy w domu - ja
szłam do pracy. I tak wiele lat. A od jakiegoś czasu było lepiej.
Trochę zrozumiałam, trochę stałam się bardziej opiekuńcza wobec
siebie, trochę nie miałam już takiego ambicjonalnego pędu do
pracy...I szlag trafił.
Może
to, co się dzieje to za dużo. Może miłość do siebie polega na
tym, żeby przyjąć, że emocjonalnie jestem teraz jak małe
dziecko, które bardzo potrzebuje opieki i troski. Równocześnie
jednak przyjąć, że tą opiekę i troskę mogę dać sobie sama.
Ponieważ dziś nie jestem dzieckiem i nikt nie przyjdzie mnie
utulić.
Zastanawiam
się czy było aż tak źle kiedy byłam mała? Czy to dlatego, że w
samotnym rodzicielstwie jest się dla innych ale swoje braki trudno
uzupełnić?
No
więc leżę i pocę się. I piję aspirynę, łykam sinupret na
zawalone zatoki oraz wypijam miód z cytryną i imbirem. I myślę
sobie, że to wszystko niepotrzebnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz